Zaplanowaliśmy sobie, że będzie idealnie. Ślub wymarzony, według naszych reguł - nie babci, czy też proboszcza, który objeżdża nas z ambony, że nie chodzimy do kościoła. Nie w urzędzie, gdzie cała akcja trwa krócej niż nałożenie make up'u przed nią. Miało być po naszemu i mieliśmy nigdy nie powiedzieć "miał być szał, a wyszło jak zwykle".
I tak właśnie było! 100% my! Dopieszczaliśmy każdy szczegół, żeby ślub nie był tylko nudnym dodatkiem do imprezy i łamaliśmy konwenanse, żeby było najpiękniej na świecie.
Kiedy
Jako że czekanie nie było naszą mocną stroną, a wolność zbrzydła nam wystarczająco - postanowiliśmy pobrać się już pół roku po zaręczynach. Trudność polegała na tym, że zarówno kościół jak i sala balowa były miejscówkami mocno obleganymi i zarezerwowanymi na 2 lata do przodu. Ale że co, że my nie damy rady? Kto powiedział, że ślubu nie można wziąć w poniedziałek? I to taki między 1 a 3 majem. Nikt inny na to nie wpadł, więc mogliśmy wybrzydzać do woli w godzinach na ślub i brać każdego kamerzystę, zespół, kwartet, auto i księdza, o jakim tylko zamarzyliśmy.
Gdzie
U dominikanów oczywiście. Kościół romański, surowy, którego każda cegła opowiada historie średniowiecznej architektury, a których mogłabym słuchać bez końca. Miejsce z duszą i nadprzyrodzoną siłą spokoju. Otoczone tajemnicą wampirów i przeorane bliznami najazdu Tatarów, Potopu Szwedzkiego i II wojny światowej.
Poza tym nie ma lepszego miejsca na ślub niż to, w którym się poznaliśmy.
Pozostała kwestia zgody proboszcza. Jeśli kiedykolwiek będziecie się zastanawiali czy warto pertraktować o ślub w "swoim" kościele, zamiast w parafii - to tak, warto. Tutaj, u nas księża są nieugięci i z reguły nie pozwalają urządzać ślubów ani chrztów u dominikanów, bo ci są dla nich konkurencją. [Nic dziwnego, kler jest słaby w swoim fachu, za to zakonnicy są kaznodziejami z prawdziwego zdarzenia.] A mimo to nam się udało. Bez dodatkowej, zawyżonej kasy w kopercie.
Wystrój
Był bardzo skromny. Nie mógł przerosnąć romańskiego splendoru. Ale musiał być w kolorach biło - niebieskich, żeby pasował mi do butów ;)
Nasza oprawa muzyczna
Uwielbiamy klimat dominikański. Dlatego wybraliśmy sobie każdziutki element szaty muzycznej. Nasza znajoma mistrzyni śpiewu zorganizowała scholę, która czterema głosami spełniła nasze muzyczne zachcianki. Łącznie z Alleluja.
Bardzo chcieliśmy też zaprosić kwartet smyczkowy ... ale skoro mieliśmy scholę ...? Doszliśmy więc do wniosku, że część będzie śpiewana, a część zagrana przez smyczki. Wyszło rewelacyjnie. Tata prowadził mnie do narzeczonego przy dźwiękach:
A chwilą spokoju po komunii upajaliśmy się przy melodii:
Mamy koleżankę, obdarzoną wokalem nie z tej ziemi, więc poprosiliśmy ją o Ave Maria. Wyłamując się ze schematu wybraliśmy wersję najsmutniejszą z możliwych, ale jednocześnie najpiękniejszą ever, więc sami rozumiecie, że nie mieliśmy wyjścia:
Nasza Kasia zahipnotyzowała nas swoim śpiewem. A że dogadała się z kwartetem, żeby jej podgrywał to już w ogóle była nirvana dla uszu. Jedno czego żałujemy to to, że kamerzysta nagrał tylko fragment, a nie cały utwór.
Sami swoi
Bardzo chcieliśmy, żeby w uświetnieniu naszego dnia pomogli nam nasi ludzie. Nie obcy. Tak więc czytania czytał Mężny i mój tata, psalm zaśpiewał nasz przyjaciel, a modlitwę wiernych - ja. Przy czym wszystko wybraliśmy lub napisaliśmy sami. Tacy byliśmy zdolni.
A przysięgi nauczyliśmy się na pamięć i nikt nam nie musiał niczego podpowiadać. Tacy samodzielni i niezestresowani.
Bardzo podoba mi się też amerykański trend z druhnami, like this:
foto z greenweddingshoes.com |
foto z greenweddingshoes.com |
U nas nie jest to popularna praktyka, więc trochę ją zmodyfikowałam i zaprosiłam kilka par spośród naszych gości, aby stanęli w orszaku. Dodało to elegancji i szyku całej ślubnej scenerii. Zastanawiałam się nad jednakowymi sukienkami dla dziewczyn, ale było trochę mało czasu, więc postarałam się przynajmniej o jednakowe bukiety.
Kwiatami - zarówno tymi w kościele, jak i w naszych rękach - zajęła się zaprzyjaźniona florystka. A zdjęcia robiła dwójka naszych przyjaciół, którzy pasjonują się fotografią.
Incydenty
Czy coś nas zaskoczyło? Pewnie. Ale te niespodzianki dodały ślubowi smaczku.
Jedną z nich była karteczka wywieszona na drzwiach wejściowych przez kościelnego, który najwidoczniej bał się, że nie wywiążemy się ze świętej obietnicy danej mu kilka dni wcześniej, że nie będziemy niczym rzucać. Ale przynajmniej odświętnie ją obrysował i użył ozdobnej czcionki, więc ostatecznie nadawała się na ślub.
Lubię wspominać dni, które zaliczam do udanych. A ten był taki nie tylko ze względu na okoliczność, ale też na to, że wszystko się nam udało zgodnie z marzeniami. Bez stresu czy spięcia. Przy wspólnym zaangażowaniu naszych gości.
Uwielbiam organizować. Przy okazji naszego ślubu uświadomiłam sobie, że jest to coś, czym chciałabym się zajmować profesjonalnie. Zaangażowałam się na maksa i mam być z czego dumna :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Spodobał Ci się tekst? - skomentuj. Nie spodobał? - udostępnij.
Albo i na odwrót.