Był piękny lipcowy dzień. Nawet zbyt piękny. Lato 2013 jak na złość zaczęło się wcześnie i intensywnie, co ciężarnej u progu rozwiązania nie sprawia specjalnej przyjemności. Co więcej został jeszcze tydzień do rozładowania nas z dwupaku, czyli realnie rzecz biorąc jakieś 561563462748 dni. Dla poprawy nastroju wybrałam się do fryzjera. Niestety mojemu nastrojowi nic nie było w stanie pomóc. Moje nieżaroodporne wcielenie sunęło w pocie czoła pędem ślimaka i niewybrednie przeklinało swój los.
Właśnie wtedy, turlając się ulicą, a następnie siedząc w fotelu poczułam TO, choć wówczas nie utożsamiałam tego uczucia z TYM. Jakiś tam niewinny skurcz - niby jeden z wielu. A okazał się zaraniem nowej ery!
Na początku pojawiał się co jakiś czas, w dodatku w natężeniu pierdnięcia motyla. Czy tam muśnięcia skrzydełek. Prawdziwe zło przyszło później. Po południu stwierdziłam, że Braxton-Hicks to to już nie jest. Po kilku godzinach bolesnych, już dość częstych skurczów wiedziałam, że nadciąga godzina zero. Byłam zaprawiona w bojach, bo jedną Melę już miałam okazję wydać na świat, więc druga to miała być kaszka z mleczkiem. Ucieszyłam się, że skurcze - choć ich częstotliwość wzrastała - nie przybierały na sile, wzięłam odżywczy prysznic i ... poszłam spać. Stwierdziłam, że tym razem nie będę głupia i najpierw się wyśpię, a dopiero później zabiorę się za 30-godzinny proces przedłużania gatunku ludzkiego.
No i się wyspałam. Godzina 21, a mnie w kręgosłupie tak rypało jakby go ktoś okładał dechą. Paraliż co 5 minut, Mężnego ręce pogryzione do krwi. Nie spieszno nam było do szpitala, bo z Melą pognaliśmy w te pędy, nie mając pojęcia jak w praktyce to dawanie życia nowym ludziom przebiega i tym sposobem zamiast wylegiwać się we własnej, ciepłej wannie i w nastrojowym świetle świec spędziłam długie godziny przyklejona na zmianę: do szpitalnej piłki i aparatury KTG. Zamiast słuchać sobie odprężającej muzyki w atmosferze ogniska domowego wsłuchiwałam się w pełne dramatu krzyki innej rodzącej na zaimprowizowanej porodówce, bo właściwa była w remoncie. Mogłam pobyć z Mężnym, który by i pomasował i donosił czekoladę i wysłuchiwał nieprzyzwoitych wiązanek i inwektyw pod swoim adresem w czasie skurczu. A tak to wygonili go do domu. Tak że teraz postanowiliśmy sobie oszczędzić podobnych przyjemności i siedzieliśmy w domu do oporu.
W końcu jednak stwierdziliśmy, że skoro spać się nie da to może zaczniemy się zbierać. Około północy osiągnęliśmy szpital. Przebieranki, rutynowe badania, wkłucia i nagle położna oznajmia "Agata, za chwilę urodzisz". Wpadłam w panikę: "co? jak to? urodzę?! nie jestem gotowa! Poprzednim razem męczyłam się do dziesiątej!!" W jednej ręce montowali mi wenflon, drugą podpisywałam papiery, kilka wdechów, parcia, RACH CIACH i ... Marysia pojawiła się na świecie! Po trzech kwadransach od przyjazdu. W zasadzie zdążyliśmy w ostatniej chwili! Z tego wszystkiego personel zapomniał podać mi gaz rozweselający, na który tak bardzo liczyłam. Dostałam go za to do zszywania i powiem Wam tylko: nie róbcie tego sobie! Ból jakby cię cięli na żywca, tyle, że jesteś na haju i masz z tego bekę. Nie polecam.
Tak czy inaczej dziękowałam Niebiosom, że Mery nie zależało specjalnie na swoim brzuszkowym mieszkaniu i wypełzła z niego szybciej niż ktokolwiek się spodziewał. Tak jej było spieszno, że jedną rękę wystawiła w geście Supermena - zapewne, żeby się trochę dospidować i żwawiej wypłynąć na powierzchnię.
No i przyszła do nas różowiutka, okrąglutka, 4,2-kilogramowa, z 9 w skali Apgar, łakoma od samego początku. A ja doszłam do siebie całkiem szybko. Przez 7 dni w szpitalu [niestety żółtaczka nas zatrzymała] miałam fajrant, więc wylegiwałam się, zagryzając buraki z wołowiną, żeby szybciej uzupełnić niedobory żelaza po takim okrutnym wysiłku. Po 2 tygodniach poszłam na pełnowymiarowy spacer z wózkiem, a nie - jak po pierwszym porodzie - na 15 minut w zgarbieniu, dookoła bloku.
Nie, bólu się nie zapomina, jak to niektórzy sugerują. Ból się pamięta i przeklina go za każdym razem, kiedy przyjdzie na myśl. Tylko radość z małego cudu, który właśnie wywrócił nasz świat do góry nogami jest większa. No i przy tych wszystkich kolkach, buntach, przemęczeniach i stertach pieluch nie ma się czasu na takie wspomnienia. Dopiero kiedy zbliża się kolejny poród wraca myśl "a obiecałam sobie, że nigdy więcej!" ;)
A jak Wasze historie rodem z porodówek? Było hardcorowo czy całkiem zwyczajnie? Trwało lata świetlne czy tyle co pstryknięcie palcem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Spodobał Ci się tekst? - skomentuj. Nie spodobał? - udostępnij.
Albo i na odwrót.