"Mój syn ma pięć lat. Kiedy odbieram go z przedszkola i wracamy do domu to każde z nas odwraca się i idzie do swoich zajęć".
Długo nie mogłam otrząsnąć się z tych słów, usłyszanych ok rok temu. Nie żebym była zafiksowaną matką polką, ciemiężącą dzieci swoją obecnością w myśl zasady, że ich nie wolno opuszczać. Nie, nie. O tym, że warto znajdować wyjście z domu i korzystać z życia, nawet mając rodzinę pisałam już w tekście Matko, daj sobie czas. Nie mogłam się otrząsnąć, ponieważ nie rozumiałam jak to jest nie mieć ochoty robić niektórych [wielu] rzeczy wspólnie.
Owszem, jak każdy zdrowy człowiek lubiłam i zajrzeć do tv i pójść na ciuchy i poczytać. Ale to zostawiałam na czas drzemki, albo krótkie 'odcięcia się' od siebie. Ale tak przez większość popołudnia działać całkiem osobno? W sensie, że ono lego, a ja pranie? Ono kolorowanki, ja gazetę? Ono w kąpieli, ja w kompie? Ono swoje, ja swoje i nie interesujemy się sobą? To mi nie grało. Nie grało dlatego, że ja po prostu uwielbiałam bawić się z dziećmi, jak również angażować je w prace domowe. Najpierw mogliśmy robić teatrzyk z miśków, później pójść razem na spacero-zakupy, zrobić razem pranie, obiad, kolejny teatrzyk ...
Dzieci były moją prawdziwą pasją. Bardzo często łapałam się na tym, że kiedy szły spać, a ja dostawałam bilet na azyl, to - zamiast korzystać - wyszukiwałam pomysłów na kreatywne zabawy, śledziłam zabawkowe i ciuszkowe okazje na allegro lub czytałam recenzje książeczek. Uwielbiałam animować im czas i wymyślać wspólne aktywności.
Jasne, czasami wymiękałam, opadałam z sił, tęskniłam za wolnością, ale to były momenty. Chwile, które wystarczyło zregenerować i można było wrócić do zabawy. Nie wyobrażałam sobie, żebym miała zostawiać je same sobie codziennie na większość czasu. Specjalnie organizowałam dzień tak, żeby jego większość spędzać z nimi - zarówno na zabawie jak i pożytecznych czynnościach. Nie wszystkie domowe prace były zrobione, bo z dziećmi trwa to dłużej, ale miałam poczucie spełnienia macierzyńskiego.
Nie ominęłam żadnego ważnego [ani mniej ważnego] wydarzenia z ich życia. Śledziłam ich rozwój bardzo wnikliwie i ryczałam w poduszki ze wzruszenia, kiedy nauczyły się czegoś nowego. Ten okres zapisał się w mojej pamięci jako wyjątkowo intensywny czas poznawania siebie i zaspokajania szalonej potrzeby bliskości.
Nie ominęłam żadnego ważnego [ani mniej ważnego] wydarzenia z ich życia. Śledziłam ich rozwój bardzo wnikliwie i ryczałam w poduszki ze wzruszenia, kiedy nauczyły się czegoś nowego. Ten okres zapisał się w mojej pamięci jako wyjątkowo intensywny czas poznawania siebie i zaspokajania szalonej potrzeby bliskości.
Teraz zaczyna się to zmieniać. Nie potrzebujemy siebie aż tak dużo a ich rozwój nie jest aż tak dynamiczny i burzliwy. Nadal lubię tańczyć, malować, lepić albo zapraszać je do kuchni na wspólne pieczenie, ale czerpiemy też mnóstwo szczęścia z bycia osobno. Z tego, że przybiegają z iskrami w oczach, bo chcą się pochwalić wielkim zamkiem z klocków, lalkami ułożonymi do snu, pomalowaną na różowo kuchenką albo rozsmarowaną na schodach czekoladą. Z tego, że mam czas na pracę i relaks, a po nich mogę z utęsknieniem wziąć dziewczyny na kolana, obejrzeć i poczytać razem bajkę, uciekając na chwilę do ich beztroskiego świata.